UMIEJSCOWIONY W CZASIE
Mgła niczym sperma, wypełniona kłębistymi
plemnikami z mazistej nieograniczonej przestrzeni. Jak gdyby tysiące
dymków z marihuany, jakby zwyczjny, wiosenny, wilgotny
poranek zawisł gdzieś pośrodku pustego wszechświata. Pustka wypełniona
imaginacjami chorego na umyśle. Mleko życiodajne mgły. Już niedługo
wypełnią się chmury moim dziełkiem. Czujesz jak ocierają się o ciebie.
Pięciu Buddów ślizgają się po twoim ciele ulotnym teraz jak
nadaremnie opisywana dusza. Nie ma cię wśród nich. Jak
pięciu zawodników sumo z puszystą miękkością
skóry. W rozkoszy dotykają. Opływają cię tkankami tłuszczu
dającymi otulenie. Dookoła pięciu Buddów a za duszącym ich
uściskiem horyzont, horyzont bieli, bez innych kolorów, bez
pasów pejzażu. Już rozumiesz, to pustka i mały świat moich
wyobrażeń wtopiony w twoje wnętrze jak rozgrzany metal w reakcji z
plastykiem. Biel, biel wypełniona słowami ciasnego opisu. Bodhisatwowie
ulatują jak baloniki wyżej wyżej w nieskończoną parę. Zawisły nie wiesz
czy spadasz, nie wiesz czy doświadczone życie już upłynęło, czy w
górę lecisz przenikając czasoprzestrzeń czy nieświadom tego
jeszcze istniejesz? Tam w dali spostrzegasz nagle, wielką ścianę,
ścianę z cegieł czerwonych murowaną. Jest tak wielka, że nie da się jej
ogarnąc wzrokiem. Zapada mgła w ciemności z kilku niepozornych
walorów szarości pojawia się czerń. Czy udeżysz w mur
bordowy, pędzony siłą niepojętą autora? w tej chwili? Już bliżej
czujesz ślepy, zagubiony, przestraszony że tam przed tobą może uderzyć
twardy, nieprzestępny mur obcych światów. Wyciągając palce w
zagubieniu, opuszkami staje ci oporem delikatnym granica - stała tam od
wieków. Była tam od zawsze tego jednego jesteś pewien,
dobrze wiesz o tym, że jest to metafizyczna granica. Czy tam za granicą
Eden? Czy paszport zabrałeś? Czy może przekupiłeś celników,
może znasz reżysera który zaprojektował tę ścianę dzielącą
wszechświat, wszechistnienie, wszechczas na dwie nieskończone częsci i
pociągnie cię za rękę na drugą stronę jak bóg tego
przedstawienia? Nie. Paznokcie wpijają się delikatnie wtapiają się w
czerwień przygasłą. Zaczynasz szukać ucieczki. Strach cię ogarnął
przeogromny graniczący z bólem. Lecz cóż to w
wiecznej nocy coś rozświetla ci pole widzenia. Nie ma żadnej lampki,
żadnego świetlika, tym razem nawet żadnego bożka, po prostu sam
świecisz jak fluorescencyjny zwierzaczek z kilometrowych głębin
oceanów. Dookoła krótki płomień promieni niczym
aureola, może za chwilę ktoś strąci cię kapciem w swoim domowym
ciepełku, a może gazetą. Jesteś tu i teraz. Mur, ty i ciemności
kontrastem stawione. Żadne kończyny,żadne zwierzęce nogi, żadne ludzkie
ręce. Już nie ma. Rozpływasz się w nicości z prędkością światła.
Granica stoi wiecznie nieprzekroczona. Tam w górze widzisz?
Wdrap się transcendetalny alpinisto widzisz? To balkonik niewielki,
secesją zdobiony tym wiecznie zapominanym wzorkiem nie do
powtórzenia.Na granicy nicości coś jakby TO. Wszystko
umieszczone w czasie i płyniesz z sennym oporem do drzwi balkonika bez
szyb. Czarna dziura niewielkiego pomieszczenia, wlatujesz jak motyl
pastelowo skrzydlaty - nieświadomy tego, że jeszcze dzisiaj nadejdzie
śmierć. Rozświetlasz mały pokój zdawałoby się, gdzie mieszka
klaustrofobia, postępujesz jednak do przodu i ogarnia cię agorofobia,
agorofobia, agorofobia. To niepozorne pomieszczenie stało się wielką
halą. Gotycko przyozdobiona ona, lecz światłem jesteś ty. Nie ma tych
przeogromnych okien i ostrołukowe ich zakończenia zalane byłyby teraz
ciemnością gdzie twoje jaskrawej barwy światłości nie docierają.
Rzeźby, symbole bogów, na ścianach mnóstwo ich,
nieludzkie, przerastające wszelkie najogromniejsze nawet wyobrażenia.
Rzeźby jak na portalach gotyku a przepych uosobień nicości
niedoogarnięcia jak na świątyniach Indii zlewają się w jedno w twoim
zapatrzeniu. Wychwytujesz pojedyncze bóstwa znane ci
rozerwane cierpieniem, lub rozwarte w szatańskim uśmiechu, szatańskim?
W uśmiechu zła. Jezus, Atman, Brahman, Budda, Siwa w ognistym okręgu
podtrzymuje cię przy respiratorze. Pssss- bhuuu,pssss- bhuuu czujesz,
słyszysz jak pracuje- żyjesz, żyjesz! Powoli zlewasz się w czerń
zasypiasz, wygasasz... Nie błyszczysz się już jak lustro w słońcu -
czerń, cień, cień... I błysk gdzieś tam wysoko. Powoli jakkby przez
wieki, przebijasz czerń winorośli. Ulatujesz machając swobodnie czym?
Niczym? Siurkiem? Skrzydłami. Żółte światło starożytności
dosięga twojej rogówki. Znalazłeś korytarz, przejście. To w
końcu metafizyczna granica w błogostanie mijasz twarze wyrzeźbionych,
szybko starzejących się ludzi. Tu na środku wszechświata? Tu gdzie
ujrzałeś pośladki ducha Buddy ludzie? Setki ludzi którzy
sypią się w latach to rzeźbione ich portrety. Do ścian korytarza
szybko, szybko ku końcowi tam światło oślepia intensywnie. W mgnieniu
oka ujrzałeś embrion na końcu granicy starca i ...
Przekroczyłeś metafizyczną granicę.
Machając delikatnie lekkimi skrzydłami kolorów bardzo
radosnych, motyl odbił się o stuwatową żarówkę mojej lampki
nocnej. Ja? Ja rozbiłem się? Kto? Przez chwilę zawładną tobą umysł
schizofrenika.
1999
|