PUSTKOWNIA
Gorący wiatr rozżarzonego do krwistej czerwoności nieba. Dziś
błękit zanikł i z nim wszystka nadzieja zniknęła. Chłód zamarł
gdzieś za twoimi plecami, a w stopy gryzą ziarna kamieni, pustynia wije
się pasmem punktów. Na widnokręgu nie ma ludzi. Od samego obrazu
jaki rozpościera się na przestrzeni wielu kilometrów
mógłoby zaschnąć człowiekowi w gardle. Słońce zniknęło dzisiaj i
gładki dywan nieboskłonu płonie. Narodzony, nagi, zupełnie sam idziesz
wypalany po odpowiedź na pytanie po co? Kto Zsyła ten żar w nowym
życiu? Szukając oazy... Ostatni artysta wyprawił się w pielgrzymkę by
odkupić, by wybaczono, by bez celu. Ugier uderza twoje zmęczone nogi,
choćby kropla. Wyzwaniem jest kres tego spaceru. Tak drobnego piasku
nie można zobaczyć nawet we śnie. Dostaje się wszędzie w upale, pod
paznokciami, między zębami, aż cię skręca zgryziony piach w upale.
Choćby łyk, drobna kropla i pot wysechł po długich godzinach marszu. W
poszukiwaniu słońca, które mogłoby zajść. Długie godziny
wycieńczonych myśli, długie godziny wyschły. Kroki stawiają się same. Z
transu wyrywa cię ryk wozu. Środek pustyni, chora wyobraźnia... Wody
kropla, choćby pot spijać - czyżby tylko fatamorgana? Wóz jest
jak żywy ale mechaniczne rumaki przemykają niczym zjawa. Ostatni
artysta zbłąkany. Hej tu jestem! Człowiek na pustkowiu. Śmignął głuchy
kierowca. Ma mnie w dupie. Znowu ryk w upale. Czyżby tylko otępienie.
Jedzie wioząc stos potrzeb. Ciężarówka jedzie wprost na mnie.
Zatrzyma się? Błaganie. Płacz wody. Przemknął ślepiec. A ty coraz
bardziej samotny, coraz bardziej pusty na pustyni - śmiertelny
pustelnik. Teraz na horyzont wylało się całe mnóstwo tych
wielkich machin, pędzących by zmiażdżyć ostatnie życie. Jak na środku
autostrady pędzą ku zapomnianemu miasteczku. Warkot narasta, zbliżają
się z tajemniczym bagażem, lecz omijają cię, nie spostrzegają jak znaku
stopu lecz pędzą w jeden punkt zlewając się na swojej trasie w linie
perspektywy. Tam woda, tam ostatni artysta urodzi sztukę pośmiertnie.
Krok po kroku. Piach już nie przeszkadza choć zakrył nawet oczy. Minęły
długie minuty, godziny nie jednej, gdy przed tobą wyrosło miasto
– malowane odcieniami karminu. Nie była to cegła, bloki zbudowane
były z... obrazów z setek tysięcy obrazów, setki tysięcy
domostw. Pod twoimi stopami wyrosła droga. Spokojnie stąpając w
nerwach, nie spotkałeś człowieka. Mijałeś dzieła sztuki - przerosły
twoje oczekiwania w tej ezoterycznej sytuacji ale byłeś pewien, ty
wiesz że zrobiłbyś to lepiej. Kroki. Po ulicy. Jak dywanik pod stopy
króla, umęczonego błazna.
- Hej ty! - nagle krzyknął z okna ktoś znikąd – Czekaliśmy na ciebie.
Obudowana w dzieła sztuki oznajmiła pani paląca papierocha. Gdzieś
ponad tobą. Wysoko zawisła między klasykami i modernistami. Temperatura
odczułeś znacznie się podwyższyła. Jak w piekle... Droga doprowadziła
mnie do rynku gdzie odczytywano wyroki na was, udawaczy
stwórców, na mnie - na wszystkich artystów. Wyrok.
Egzekwowana kara. Stos. Blejtramy, farby, fiksatywy rozgrzane do granic
wytrzymałości pękały, znikały. Kat czerwony, antyekscentryczny,
zawładnął w tej krainie wszechświatem. W tym właśnie miasteczku
kończyła się sztuka. Cynober dywanika pod spalone stopy jak ruchome
schody doprowadziły cię do celu.
- Hej ty! - nagle krzyknął z okna ktoś znikąd - Czekaliśmy na ciebie.
Paląc papierocha za papierochem, dama o czarnych oczach. Dym uleciał w
chmurze. Końcem drogi objawił ci się... To był taki dół bez
końca, nic nie było widać, kompletnie nic, takiej pustki w życiu nie
widziałeś. Tam był koniec jak przepaść skalista, brak barw i
horyzontów, po prostu zero, a może widziałeś? Wystarczył tylko
krok. Na imię ci było ostatni artysto.
1999
|