DEFEKT

  Od wieków nic nie napisałem bo wszystko co wychodziło spod mojej ręki było jedynie niedokończonymi szkicami które więcej mówiły o moich urojeniach dotyczących rzeczywistości niżli o niej samej, o ludziach, o prawdach codzienności, wszystko było jak niedokończony abstrakcyjny obraz, wszysko miało posmak gorzkiej prostracji. Nadal nic bym nie pisał nadal siedziałbym głęboko w swojej iluzji o prawdzie, która sama też była tylko iluzją. Chętnie bym tam został chociaż przebywanie w tej wyimaginowanej krainie odpowiedzi ostatecznuch kosztowała mnie utratą wielu bliskich, niejednokrotnie ocierałem się o szaleństwo kiedy wydawało mi się, że dotąd tylko urojony porządek z iluzorycznej krainy odnajduję w rzeczywistości tej powszedniej, tej obiektywnej. Nadal byłbym tym pół-człowiekiem, pół-żyjąc odnajdując pół-prawdy gdyby nie wydarzenie które zmieniło losy moje dalsze. Wyjaśnie tylko że cały potok słów, który soczyście sączyć się będzie spod moich palcy będzie miał na celu stworzenie kolejnej iluzji, ale ta iluzja jak każdy światopogląd, zdrowe ludzkie wyobrażenie choćby najbardziej pokręcone, niewiarygone i idące za tym asocjacje ma swoje żródło w rzeczywistości, nie jak poprzednie moje iluzje paranoidalne które czerpały ze źródła nieskończonego bo całkowicie abstrakcyjnego, które było wynikiem logicznych ale chorobowych konstrukcji pojęć wysoce wysublimowanych i pięknych ale bez odbicia w życiu lecz tylko w poza-życiu lub pół-życiu. Nie ma co gadać z solipsystą, tak ja nie będe pisał o tym, co było i jak było, kiedy nie było prawdą. To jedno jedyne wydarzenie dało antidotum na odczuwanie do środka, odczuwanie siebie dla siebie pomijając wszystkich innych, tych właśnie którzy mają oczy i uszy, tych którzy mają rozumki, swoje systemy pojęć iluzorycznych, w końcu tych dzięki którym ja to ja, dzięki którym moja pół-prawda okazała się pół-prawdą. To jedno jedyne wydarzenie tak bosko autentyczne, bo zabarwione purpurą, bo uwypuklone bólem, bo zaczarowane magicznymi słowami uświadomiło mnie tak nagle jak buddystę satori, że w codzienności może być coś doskonałego. Nie był to bynajmniej incydent piękny, ale tak tragiczny i zaskakujący, pokazał że życie stać na to aby zadziałać nieoczekiwanym napięciem, o konstrukcji brutalnej ale skłaniającym do refleksji, brzydkim ale istotniejszym niż krótkotrwałe sentymentalne chwile. Nie wydawałem od wieków, bo po pierwsze żaden wydawca się we mnie nie rozkochiwał, a po drugie, bo moje kompozycje literackie nosiły piętno bólu i przeczuć, były eksperymentami ze swobodnym strumieniem świadomości co implikowało chaos, formę amorficzną, niepodobną do niczego, gdzie szczerośc z samym sobą wcale nie dawała mi poczucia wielkości i dumy z tego co się ze mnie wylewa, a jedynie przytłaczające uczucie małości w wielości. Dlatego stwierdziłem że na razie szluz. Książka jak człowiek którego nie znasz, implikuje poczucie stałości i niezmienności, elementu rzeczywistości odnajdującego się w pewnym szeregu, porządku półek ludzkich stereotypów... Ale powieści ewoluują mając setki odbiorców i zależnie od nich zmieniają swą wartość i tak też jest z ludźmi. Mam zadanie napisać o człowieku, który był a którego nie znałem. Chyba był człowiekiem z wyobraźnią bo całkowicie zaprojektował swój koniec ale czy miał obszerną świadomość obejmującą całą amplitudę jego losów? Bo prowokowanie swojego końca nasuwa mi myśl o szaleństwie. Tak jak mnie pochłonęło ewokowanie absolutnego porządku który utorowałby mi sensowną drogę, tak jego wypaliła wizja końca o pewnym dyskretnym znaczeniu. Czy nie jest tak, że człowiek poświęca się, tak samobójczo, pojęciom które go zaczarowały, tak dalece abstrakcyjnie i logicznie jednocześnie zobrazowały jedynie pewne stany emocjonalne, których prędzej czy później doświadczy każdy człowiek i czy nie jest tak że wszelkie konstrukcje tych pojęć choćby i doskonale uporządkowane, stają się jedynie totemami – symbolami tajemnic istotnych, które wcale człowieka nie wyzwalają a jedynie zamykają w pewnej zasadzie wartościowania rzeczywistości tak jak w religii człowiek ogranicza się bogiem jak matematyk zerem i nieskończonością, jak artysta formą, wariat namacalnym urojeniem, ale tan ostatni robi to przynajmniej zupełnie nieświadomie... Oczywiście potrzeba piękna i doskonałości jest u niktórych instynktem od którego nie mogą się wyzwolić, dlatego tak często kończą donośle, tragicznie i z wielkim hukiem tak w ramach poszukiwań... Może takim człowiekiem był właśnie ten, którego spotkałem ostatnio po raz pierwszy i po raz ostatni i tak w ramach manifestacji swoich pragnień sprowokował mnie do kolejnego początku, zapętlając historię mojej twórczości. To wydarzenie kusi mnie jak rajskie jabłko, do tego, żeby znowu i znowu brudzić i komponować melodie śmieciowe z rudymentów mojej wrażliwości ale cały czas liczę na ekspiację w co przerodzi się ta czynność stukania w literki, w końcu na absolucję. Ale nie nazywajcie mnie artystą. Ja wiem że moje popapranie emocjonalne jest godne podziwu, zaskakuje komplikacją i przywołuje na myśl objawy syfilsu, bo maja twórczość jest jedynie paroksyzmem, wulkanem wyciskanego wrzoda. Dlatego nie zasługuje na miano artyzmu. Bo nie jest przejawem talentu a jedynie defektu i upośledzenia. Ciekawy jestem czy ten człowiek był artystą, bo w końcu obudził pewną ruchomą masę uczuć, które kwitną w myśli a one reifikują się w postać zapełnionych znakami kartek, poza tym wyzwolił mnie z zamknięcia, wyłamał kraty jak pryzmaty subiektywnych złudzeń, jakby wyleczył z bólu hipochondryka, który delektuje się wizją siebie jako ofiary, a to chyba jest pewną sztuką. A więc konceptualnym chyba był, bo operował na rzeczywistości i ją właśnie zmodyfikował jak genetyk. Miał matkę i ojca, oczywiście to truizm ale kim byli jego rodzice mentalni, pomijając już tych pierwszych to, co sprowokowało go do takiego czynu, może romantycy i poezja samobójców, czy szukał odpowiedzi ostatecznych u Boga, Allacha, Brahmy czy egzystencjonalistów, sofistów, a może shizofreników, paranoików, wróżek i czarodzieji, może sam chciał znależć prawdę, choć może jej wcale nie szukał, ale napewno czytał moje książki, w końcu mówił mi o tym. Palił papierosy, miętosił przecież wtedy peta bez filtra, uległ nałogowi to może łatwo poddawał się sugestiom. No ale zawsze są jakieś interioryzacje... Jasne człowiek rodzi się już z jakimś odziedziczonym ładunkiem, ale nie jest pełny a przecież nawet starzy ludzie bywają całkiem puści. Tak jak ja jestem pusty choć ta pustka przybiera różne kształty, raz byłem poetą i jednocześnie malarzem, raz jakimś utopijnym filozofem, pewnego razu nawet sobą ale szybko zacząłem się przeobrażać, wciąż przesycony pojęciami i świadomością tego, że jestem, w coś czego jeszcze nie znam. Może on też był tworem fluktuacji, ciągłych zmian i w końcu zechciał obrócić się w niebyt, wiedział że się skończył a jednak jego oczy i usta prosiły bym sprawił że będzie trwał. Bał się żyć, widocznie towarzyszyła mu świadomość inercji, ludzkiej indolencji, ogrom świata go zmiażdżył i czy to wszystko dlatego, że był taki wielki czy dlatego że był taki mały, a może był po środku tak zwyczajnie po pół-ludzku? Ale to był czyn niosący znamiona prometeizmu, choć można powiedzieć że była to egoistyczna determinacja... Ale byłoby to zbyt proste, to był czyn na swój sposób jezusowy, jak bodhisatwa poświęcił dalsze poszukiwania na rzecz kogoś innego, wszyscy szlachetni robili to po ludzku, oświecali po ludzku korzystając ze środków najlepiej im dostępnych, może nikt nie postawił mu krzyża , nie znał joginów ani nie był tytanem. Miał pistolet. Czy ci ludzie wyżej wymienieni nie byli tylko resentymentalistami którzy umierali za swoje złudzenia i dzięki temu stawali się symbolami nieśmiertelnymi dla innych im podobnych? Jeśli to wszystko miałoby tak wyglądać to w konsekwencji zostanę reistą jak Leibniz. Ja i tak o tym wszystkim nie mam zielonego pojęcia, tej absolutnej świadomości całości, ja widzę tylko mocne akcenty w pewnym czasie jak napięcia kierunkowe w czystej formie Witkacego. Może jestem nadwrażliwy, że ta jedna prośba, którą mógłbym obrócić w banał i wymysł wariata, wyrosła we mnie jak pęcherzyk z żółcią. Ale nie, moja dusza się zabliźnia, przecież on jest dla mnie w końcu tylko tworem książkowym aczkolwiek mającym swe miejsce w historii. Pisałem już, że to wszystko iluzja ze źródłem w rzeczywistości, więc opowiem wam w końcu jak to było i kogo spotkałem.
     Szedłem jak co każde wtorkowe popołudnie, Nowym Światem pędząc na uniwersytet, po kawusi i jednym skromnym papierosku w Bajce, gdyż niedawno przydzielili mi katedre na wydziale filozofii, tak gościnnie i po wielu znajomościach, miałem tam wykładać tylko raz w miesiącu swoją wizję estetyki. Nagle na przejściu dla pieszych zaczepił mnie człowiek, na oko tak po trzydziestce, skromnie ubrany pan, z tym błyskiem zrozumiania w oczach. Nie przedstawił się, od razu przeszedł do rzeczy, działał według ściśle określonego planu, zaczął mówić mimowolnie patetycznie – Pamiętam każde słowo które padło z pana ust, jest pan człowiekiem godnym życia, które się panu trafiło, nie chcę tutaj nieskończenie dywagować, komplikując jedynie pewne tautologie, powiem wprost – powoli zaczął szukać czegoś w wewnętrznej kieszeni płaszcza, sapiąc przy tym i pocąc się – chciałbym żeby napisał pan o mnie... – wyjął w końcu rewolwer, zakręcił bębenek, wsadził pistolet do ust, patrząc w moje przerażone oczy i strzelił. Przez następny tydzień byłem strzępkiem nerwów, znów zaczęło boleć mnie serce, zacząłem więcej palić. Wykłady szlag trafił, po miesiącu wysłali mnie na przymusowy urlop, bo mój stan nie ulegał zmianie, całe poczucie piękna choćby i turpistyczne przybierało w logicznym rozkładzie treść moją osobistą a nie jak miało być obiektywną. W końcu studenci przestali przychodzić. Dręczyło mnie poczucie winy, tak prozaicznie, plułem sobie w brode – że też nie chwyciłem go za rękę. Po prostu stałem osłupiały w niezrozumieniu, nie pasowało to do moich układów wewnętrznego porządku, był to cios, który zburzył domek z kart, który układałem połowę swojego życia we względnej rónowadze, nawet moje leki psychotropowe na nic się zdały. Dręczyły mnie koszmary, aż któregoś dnia po nieprzespanej nocy stwierdziłem – szluz, jeśli tego nie zrobię to tylko dlatego, że znowu próbuję się oszukać. Zacząłem układać kompozycję z wydarzeń, która miała stać się szkicem do całości, analizowałem krok po kroczku, wszystkie możliwe okoliczności fenomenu tego zdarzenia, do tego nabrzmiała potrzeba introspekcji chciała się objawić w formie książki tyleż samo psychologicznej co skrajnie realistycznej, tyleż samo surrealistycznej co prawdziwej, w końcu zacząłem pisać odrzucając po koleji każdą z części tego obszernego, acz nierealnego planu. Nichże się po prostu stanie, niech tylko będę miał świadomość tego, że jest to szczere. Powstaje tylko takie małe rozdwojenie mam wskrzesić kogoś umarłego, dla mnie nawet nigdy nie istniejącego bo nie zdeklarowanego, bo w moim pojęciu utożsamianego jedynie z końcem, z żadną inną wartością formalną i ten człowiek ma wyjść jak ektoplazma wprost z mojej wyobraźni, która nigdy nie była tak bogata, jedynie czasem była napędzana przez paranoję, którą znowu zawsze tłumiłem broniąc się przed całkowitym obłędem i zerwaniem nici łączącej mnie z rzeczywistością. Takie problemy chyba nigdy nie dręczyły Dostoyewskiego, Kundery czy Konwickiego, chociaż też zadaje sobie często pytanie czy na pewno byli kompatybilni z tą rzeczywistośćią. Najbardziej dręczy mnie to, że ten samobójca mógł inspirować się któąś z moich powieści, może np. „Zgryzotą” gdzie Ksawery topi się w jeziorze, ale cholera nie z własnej woli, tylko mojej! Może ludzie chorzy umysłowo, nie powinni pisać, dzielić sie tym, co widzą, dla niektórych ich myśl może być tak wielkim dysonansem, że staje sie w czyjejś głowie wirusem osłabiającym cały układ nerwowy. Ale przecież właśnie myślom desperackim i skrajnym zawdzięczamy rewolucje czyli działania postępowe choć wywodzą się z podobnych systemów, w końcu chorych dzielimy na tych z cyklofrenią, psychozą dwubiegónową oraz na tych, którzy się wogóle nie leczą. Piszący powinien umieć przypisywać słowa konkretnym ludziom, pewne wydarzenia umiejscawiać w czasie, a czas podporządkować ciągłości bądź cykliczności jeśli tego nie potrafi nie jest inżynierem projektującym konstrukcje, tylko pierwotniakiem który pozwala kierować się przypadkowi, nawet nie będe próbował siebie wkładać między te dwa przykłady. Nie zawsze chodziłem drogą wykształcenia, jestem prowieniencji empirycznej czy może w ogóle indukcyjnej dlatego nie zawsze tak łatwo mogę się określić. Mogę pójść drogą, która może doprowadzić mnie do celu – zacząć opisywać nieznajomego pana, mogę ale nie muszę, nie czuję się w obowiązku tego robić. Pomodlę się do niego to może natknę się na natchnienie. O nieznajomy panie w płaszczu, rozwikłaj problem zawiły kim jesteś i szepnij mi telepatycznie w telepatyczny odbiornik jak brzmi odpowiedź, obiecuję, że następnym razem zapalisz papierosa z mojej paczki. Do tej pory nic nie słyszę a taki przekaz jak sądze dzieje się w czasie rzeczywistym dlatego zaniecham dalszego czekania. Nie przejmuj się o nieznajomy, naprawdę wierzę, jak czasem mnie najdzie, wierzę w panteizm, i dla mnie choć byłeś ciężką kruszynką, która uświadomiła sobie swoją skończoność w nieskończonym świecie, jesteś Bogiem, a to utrwali cię jak fiksatywa utwór z wrażliwych kresek na wiele, wiele jednostek czasu ziemskiego.
   Wyjechałem później do Petersburga, z przyjaciólką, którą chętnie witam w swoim łóżku, na odczyt jakiegoś rosyjskiego filozofa, którego imienia nie pamiętam, kiedy depresja miała się ku końcowi a pamięć o nieznajomym powoli się rozmywała. Bodajże Sjergiejewicz traktował o dualiźmie i plurliźmie ludzkich systemów pojęć a to wszystko w kontekście teorii psychofizycznych zapomnianego Kretschmera. Ale nie porwał mnie. Na jednej z licznych kolacji zakrapianych alkoholem w duchu słowiańskim, podszedł do mnie dawny przyjaciel, patrząc mi głęboko w oczy będąc już w stanie wskazującym powiedział – Nie czytałem pana, ale podświadomie wiem, że z każdym pana tekstem bym się utożsamiał, mam tylko drobną prośbę.... – tutaj zaczął szukać czegoś w wewnętrznej kieszeni marynarki – Czy mógłby pan napisać coś o mnie – wyjął w końcu plastikowy rewolwer, zakręcił bębenkiem, oddał strzał ale nie padł na ziemię w kałóży krwi, skwitował tylko – Tak bywa w rosyjskiej ruletce! Wyszedłem pozostawiając za sobą pustą salwę śmiechu.

2003

designed by Ratz